czwartek, 26 lutego 2015

jak się nie ma co się lubi to...

no właśnie...

Mówią, że trzeba cieszyć się z tego co się ma. Ale co robić gdy chce się jeszcze więcej?

Od zawsze marzyłam o domu. Swoim własnym i wcale nie takim wieeelkim. Mały skromny domek. Na wsi. Ważne, że swój. Gdy Igi pojawił się na świecie to ten dom stał się jeszcze większym marzeniem.

To ja urodziłam syna i ja chciałam wybudować dla niego miejsce do którego zawsze wracał by chętnie a na koniec posadzić drzewo. Niby to ojciec jest od tego żeby syna spłodzić, dom wybudować i posadzić drzewo. Ale przecież matka też tego chce. My chcieliśmy tego razem.

Zaczęliśmy starać się o kredyt. Wniosek pozytywny. Wkład własny jest. Nie duży bo skąd wziąć większy? Płacić za wynajem i jeszcze odłożyć? Z takim odkładaniem nie wiadomo z czego zajęło by to nam pewnie jakieś dobre 30 lat... albo i więcej. Ale zbierając po rodzinie udało się.

Zaczęliśmy myśleć, rozpisywać co i jak. Rozmawialiśmy z ludźmi.

Doszliśmy do wniosku, że nie damy rady. Kwoty nas zabiją a my wprowadzimy się w gołe ściany. Wmawiałam mężowi, że damy radę, po mały będziemy wykańczać. Ale on nie podejmuje się takich wyzwań. Człowiek trzeźwo myślący i zbyt poważny. Ja pogoniłabym za marzeniami. Okey. Nie mam co walczyć. Nie wygram. Kupujemy mieszkanie. Blok stary. Może prędzej się rozsypie niż go spłacimy.

A marzenia? Poszły gdzieś. Daleko. Na spacer. Drogi powrotnej nie znajdą.

A gdzie mój wymarzony kominek, przy którym zimą chciałam grzać stopy siedząc z lampką wina? Mąż mówi kupimy sobie taki elektryczny. A ja? Godzę się. Chociaż taki.
A syn? Nie pobiega boso po dopiero co pachnącej jeszcze skoszonej trawie.

Wiem. Powinnam cieszyć się nawet z tego bloku. Że swoje cztery ściany. Że dach nad głową. Niektórzy i tego nie mają. Zdaję sobie sprawę. I naprawdę każdego dnia cieszę się z tego. Z tego co mamy. Przede wszystkim zdrowie. To najważniejsze. I siebie. A marzenia? Gdzieś w głowie siedzą. I niech siedzą :) Są tylko moje. I moje już pozostaną.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz